Jerzy Nowosielski ***

Wojciech Sadley – wielki artysta. Jak pisać o wielkim arty­ście? W jego sztuce wszystko się wymyka opisowi, werba­lizacji. Może najprościej byłoby porównać taką twórczość do któregoś ze znanych nurtów sztuki pierwszej połowy naszego wieku, bo wtedy istniały kierunki, grupy i są one użyteczne dla nas, bo posiadały programy, ideologie na­wet. Miały też swoich teoretyków, swoją literaturę. Tak więc, gdzie tu ulokować Wojciecha Sadleya ? Chyba w sur­realizmie? Bo tam obiekt sztuki jest zjawiskiem absolut­nie autonomicznym. Nie należy do żadnego gatunku artystycznego, do żadnej z dyscyplin, ponieważ nadrealizm to nie żadna dyscyplina. To „stan ducha”. Tak to właśnie jest, ale nadrealizm po drugiej wojnie światowej stał się ideolo­gią. A Sztuka Wojciecha Sadleya do żadnej ideologii nie przy­staje. Nie da się wtłoczyć w żadne normy. Jest niezależna, nieprzewidywalna. Jest dzika. Otóż, na czym właśnie ta „dzikość” Sadleya polega?   Po pierwsze na tym, że nie uprawia żadnej ze znanych dyscyplin artystycznych. Nie jest ani „malarzem”, ani „rzeźbiarzem” i nie jest też, prze­praszam za słowo, „instalatorem”. Dziwne przedmioty, jakie wytwarza, a jakie mogą niepokoić, gorzej, wywoływać uczucie grozy, są czymś absolutnie autonomicznym. Me wiemy właściwie, co to jest. I o tym nie zamierzam mówić, ponieważ stoję tu przed tajemnicą. Natomiast chciałbym coś powiedzieć o tych dziełach Sadleya, które są choć tro­chę podobne do „malarstwa”. Jako malarz, coś się jednak na malarstwie rozumiem. To są właśnie te chusty nasyco­ne śladami krwi i ognia. To one są prawdziwą „Chustą Weroniki”, one też są prawdziwym całunem. Bo tu już żadnego śladu postaci ludzkiej czy oblicza ludzkiego nie zobaczymy. Ale to jest świadectwo, dokument cierpienia, rozdarcia ciała ludzkiego, już nieobecności człowieka, tyl­ko właśnie samego cierpienia. Jest w tym Sadley jakby pokrewny Baconowi. Ale jakże inny. U Sadleya to cierpie­nie ma wymiar duchowego przeżycia i oczyszczenia, nie jest tryumfem zła. Dlatego też mniemam, że Sadley jest wielkim malarzem religijnym. Może największym jakich my teraz posiadamy. Nic tu nie przesadzam. Kiedy oglą­dam wydawnictwa europejskie poświęcone sztuce w Ko­ściele, to muszę wyznać, że z malarstwa „religijnego” nic, ale to dosłownie nic, w ciągu wielu lat nie znalazłem. Malarstwo sakralne na Wschodzie jest raczej „pobożną archeologią”, że użyję słów patriarchy Atenagorasa. Na Zachodzie zaś w ogóle nie istnieje. Jednak Sadley należy do tradycji zachodniej – a więc jednak istnieje. To bar­dzo ważne, abyśmy tu w Polsce zdali sobie z tego sprawę. Tu, u nas, gdzie dominuje raczej „ludowy” styl przeży­cia religijnego jest artysta, który tworzy „sztukę świę­tą” na poziomie bardzo subtelnej, bardzo filozoficznej re­fleksji, co może mieć autentyczny, głęboki związek z prze­życiem ludowym, ale nie tym półinteligenckim. Trochę dużo o tym właśnie znaczeniu sztuki Sadleya powiedzia­łem, ale wydaje mi się to bardzo istotne. Tym wstępem zapraszam do oglądnięcia wystawy. Dla wrażliwego odbiorcy będzie to na pewno wielkim przeży­ciem, jakimś wstrząsem i okazją do zdumienia, które za­wsze towarzyszy kontaktom z prawdziwą sztuką.